Poezje

Wiersze Witolda Alfreda Łaszczyńskiego (Alf)

Mnie z chaosu miejskiego nawet Świętojańska
Noc do lasu po szczęście sprowadzić nie może:
Nad Warszawą dni moich błysły pierwsze zorze,
Droga sercu mojemu przeszłość jej mieszczańska…

CMENTARZ POWĄZKOWSKI

Powązkowski nasz cmentarz – to przez śmierć wydarta
Z księgi życia Warszawy najwspanialsza karta!
Z jakich mężów i niewiast gród syreni słynie,
Wypisane masz na niej, jak na pergaminie,

Uwieczniło zaś onych nie pióro, lecz dłuto,
Każdą bowiem literę w kamieniu wykuto,
Chociaż niebrak napisów na blasze i drzewie,
I o jakich, niestety, nikt dzisiaj już nie wie!

Oto na starym murze świecą złote głoski,
Wskazując, gdzie pogrzebion Melchjor Szymanowski,
Właściciel ongi Powąsk, fundator cmentarza.
Tutaj na tle katakumb słynny Nesselrode

O znikomościach życia ludzkiego rozważa –
W sąsiedztwie Jachowicza, co orlęta młode
Ukochał ponad życie! Dalej wzrok uderza
Sarkofag Godebskiego, poety – rycerza…

Owdzie został nagrobkiem uczczony Malczewski,
Choć nie znana nikomu mogiła poety,
Co przed ziemską już chwałą dostąpił Niebieskiej –
Po życiu wypełnionem goryczą, niestety!

A ilu w katakumbach złożyło swe kości –
Któż te wszystkie imiona i nazwiska zliczy?
Tu Dominik Merlini, Króla Jegomości
I Rzeczypospolitej niegdyś budowniczy,

Obok Poniatowskiego, Prymasa Korony,
Tam kniaź hetman Ogiński, a przy nim uczony
Bohomolec, którego „Djabeł w swej postaci”
Wykorzeniał zabobon z umysłów współbraci.

Opodal na pomniku patrzy spoza szyby
Ksiądz Dekert, dziecię ludu. Tu w całej osobie
Tragiczny Królikowski z marmuru, jakgdyby
Chciał raz jeszcze przemówić! Tam anioł w żałobie

Nad stratą Żółkowskiego, co rozśmieszał tłumy,
Stoi cichy i pełen bolesnej zadumy.
Gdzie legł śpiewak „Kaliny”, wianeczek na krzyżu
Wiejskie chłopię zawiesza. Tu sławna Rivoli,

Prymadonna opery, tam Elsner w pobliżu
Moniuszki oraz Dobrski, świetny w „Jontka” roli.
I badacz Słowiańszczyzny, Maciejowski stary –
Mają groby. Za nimi grób Pięciu Poległych,

Stawiąc żywo przed oczy liczniejsze ofiary,
Budzi w sercach wspomnienie lat dawno ubiegłych.
Tu Narcyza Żmichowska pochowana, dalej
Odyniec, tudzież autor „Karpackich górali”.

W innej stronie cmentarza Ludwik Niemojowski
I Janek z Bielca, obaj przyjaciele dzieci,
Śpią snem wiecznym, już wolni od wszelakiej troski,
A nad każdą mogiłą godło Wiary świeci.

HERBATA

Na Krakowskim Przedmieściu, w składnicy herbaty,
Wdychając jej przeróżne wonne aromaty,
Śród chińskich na pudełkach i paczkach pantomim
Zasiada jak mandaryn Wsiewołod Istomin.

Brunet z licem różanym, choć poważny z brody
I dłuższych włosów głowy, jeszcze raczej młody,
Barczysty, krępy, skłonny jak gdyby do tycia,
Błyska oczów uśmiechem i radością życia.

Powodzenie ma wielkie. Przed piętnastu laty
Królestwo sprowadzało z cesarstwa herbaty
Rocznie funtów dwadzieścia i osiem tysięcy.
Dziś on jeden sprzedaje cztery razy więcej.

Wybrane i nabyte przez publiczność czaję
Trzech pomocników waży, zawija, wydaje:
Pietuchin, Sukow i w rubaszce krasnej Wania,
Z warkoczem chińczyk jest zaś do drzwi i sprzątania.

Komuż z coraz liczniejszych smakoszów nieznany
Magazyn, kędy w oknie budda z porcelany
Od rana do wieczora kiwa głową co dnia
Zapraszając do kupna każdego przechodnia?

Pan Wsiewołod z pierwszego od razu spojrzenia
Smak i możność swych gości najtrafniej ocenia.
Ze względu na herbaty cen rozpiętość dużą
Tym służy prasowaną, tamtym Carską różą.

Dla prawdziwych zaś znawców ze sfery bogatej
Herbatę Mandaryńską ma i Kwiat herbaty.
Najjaśniejszy w esencji, ze słodyczą lukru,
Najwonniejszy i który pije się bez cukru.

Ten czaj, w porcelanowym parzony czajniku,
Zrazu mdły się wydaje, lecz wkrótce bez liku
Filiżanek pić pragnąłbyś i pić bez końca –
Lukrowy wonny napój, jaśniejszy od słońca.

W Moskwie piją herbatę i to wszyscy prawie,
Bez cukru, lecz z warennjem, tu u nas w Warszawie –
Słodzoną, stąd jest w sklepie i cukier kostkowy
I rąbany i puder i są całe głowy.

Dobry kupiec o dobro klientów się stara,
Herbata bywa dobra tylko z samowara.
Dlatego są tu również samowary z Tuły,
Mosiężne i baniaste jak cerkwi kopuły.

WIERSZ O WARSZAWIE

Warszawo! Ileż w tobie i piękna i czaru!
Między wieś a rodzinne miasto serce dzieli
Łaszczyński, słuchający twego zgiełku, gwaru,
Jak pięknej i czarownej słowików kapeli.

W purpurze słońca, po Warszawie Starej
Chodząc, nastraja tu twórczego ducha,
U Jezuitów mszy, summy u Fary,
U fal wiślanych starych legend słucha.

Frontony, odrzwia, wnętrz sklepionych łuki,
Wykusze, każdy napis i tablica
Rękodzielniczej arcydzieła sztuki –
Wszystko go tutaj wzrusza i zachwyca.

Fragment obszernego wiersza Witolda Łaszczyńskiego przepisany z jego rękopisu.

POWSTAŃCY

Cześć wam powstańcy,
cześć wam Lechji wierne dzieci
Coście w rok tysiąc ośmset
sześćdziesiąty trzeci

Powstali, aby zrzucić
niewolnicze pęta!
Niechaj wie Europa,
niech tyran pamięta:

Dzisiaj Polska przykuta
do niewoli skały,
Lecz wkrótce zerwie więzy –
wolny Orzeł Biały!

O wolności nasza złota!
Tyś jest dziełem Stwórcy Pana,
A więc biada dla tyrana,
Co powstaje na twe syny

i więzami na nie mota.
My za własne cierpim winy,
Lecz po karze znów zagości
czas wolności!

ZA WIARĘ!

Kto pragnie naród w przyszłość wieść –
Iść z ludem musi razem
I dzieci swe choć z wody chrześć
Za ojców swych rozkazem.

I chleba kęs ostatni dać
Na bezlitosne kary,
A nie dać dziecku duszy brać,
Ni świętej jego Wiary.

A gdy się tak zaweźmie los,
Że nic go już nie wzruszy,
To ciało dziecka dać na stos,
A nie dać dziecka duszy!

I spłonąć razem z dzieckiem swem,
Jak Koniuszewscy w stogu,
I zbawić duszę swą przed złem,
By oddać jeno Bogu!

Kto pragnie naród w przyszłość wieść –
Iść z ludem musi społem
I sztandar jego Wiary nieść
Przed świętym dlań Kościołem.

I niezachwianie przy nim stać,
Nie bacząc na ofiarę,
I nawet życie swoje dać
Za świętą ojców Wiarę!

DZIEŃ ZADUSZNY

I.
Kiedy król zimy, mróz, bezlistne srebrzy drzewa,
Kiedy przyrody skon i żaden ptak nie śpiewa,
Jak dziwnie pięknym jest nasz Powązkowski cmentarz,
Spowity cały w śnieg – czyś widział, czy pamiętasz?

Gdy śnieżny całun w krąg od słońca się rumieni,
Gdy każdy, zda się, grób od drogich lśni kamieni,
I żaden życia znak nie zmąca ciszy świętej,
I tylko mroźny wiatr zawodzi swe lamenty.

Kiedy na dworze maj okrywa liśćmi drzewa,
Przyroda życiem tchnie i słowik cudnie śpiewa,
Jak dziwnie pięknym jest nasz Powązkowski cmentarz,
Spowity w miły cień – czyś widział, czy pamiętasz?

Gdy w łąkę zieleń traw rozkoszną go przemienia,
Przed skwarem słońca liść użycza grobom cienia,
I słychać tylko szept, płynący w dal z ukrycia:
Tu odpoczynek ciał po ciężkich trudach życia!

Lecz nie mniej pięknym jest w jesiennej szacie swojej,
Kiedy już tylko dłoń człowieka w kwiat go stroi,
Kiedy zapala tu świeczniki i lampiony –
W Zaduszny oto dzień, umarłym poświęcony.

II.
Gdzie hekatomba ciał w spróchniałych trumien łonie
Zaległa ziemi głąb, za miastem, śród cmentarza,
Tysiące lamp i świec naokół ogniem płonie,
A zimny nocny wiatr usilnie go rozżarza.

Olbrzymi światła snop unosi się w lazury,
Lecz sinych zastęp chmur wstrzymuje go w przestrzeni,
Więc zamiast złudnych nieb rozpraszać mrok ponury,
Lawinę śnieżnej mgły on blaskiem swym czerwieni.

Tysiące lamp i świec na każdej dziś mogile
Naokół pali się i gaśnie i znów błyska,
I jak za życia znów przez jedną tylko chwilę
Jaśnieją w sinej mgle imiona i nazwiska.

A cały cmentarz wkrąg w majowe strojny szaty,
Choć jesień późna już i z drzew opadły liście:
Umarłych święto dziś, więc biedny i bogaty
Wieńcami zdobi go, by uczcić uroczyście.

I kędy nawet krzyż symbolem swym nie znaczy
Dla oczów wiary ich święconej grobu ziemi –
Tłumiony słychać szloch i nieraz jęk rozpaczy,
Jak wstrząsa, kojąc żal, piersiami zbolałemi.

ŚPIEW ŁABĘDZIA

W noc letnią, na stawie, wód mącąc kryształy,
Śród łozin raz łabędź kołysał się biały
I śpiewał… a nie był to zwykły krzyk dziki –
Śpiew jego brzmiał nakształt niebiańskiej muzyki,
Więc cisza dokoła zaległa grobowa:
I szelest owadów i ptasząt rozmowa
Umilkła, jak gdyby przyroda wraz cała,
Tym śpiewem łabędzia zdumiona – słuchała.
Ścichł nawet słowiczek w zielonym gaiku…
Wtem zięba doń szepnie: – Cóż, mości słowiku,
Śpiewamy wszak pięknie, lecz mówiąc otwarciej,
To myśmy łabędzia oboje nie warci!
Cóż to za głos cudny: wpierw przykry i dziki,
A dzisiaj brzmi nakształt niebiańskiej muzyki!
To raczej Orfeusz łabędzia wziął postać…
O, jakżebym chętnie pragnęła nim zostać!
– Co do mnie, rzekł słowik, zachwycam się głosem,
Lecz zgadzam zupełnie z przeznaczeń mych losem,
Gdyż łabędź tak śpiewa u życia swej mety,
I śpiew ten niebiański – ostatni, niestety!

Nim słońce zabłysło i mgły się rozwiały –
Już łabędź legł martwy na wodne kryształy.

SŁAWA

Kogóż nie nęcą sławy mamidła –
Każdy rad wielce stać bliżej słońca…
Lecz nie dość jeszcze orle mieć skrzydła,
Ażeby w locie wytrwać do końca.

Do lotu orlej potrzeba siły,
A sił udziela nam tylko wiara!
Więc nie dziw tedy, czemu niemiły
Spotyka wszystkich ów los Ikara.

Ten bowiem tylko stanie wysoko –
Komu pomoże Bóg w życia walce…
Sława – to róża, co wabi oko,
A jednocześnie kole nas w palce.

KRZYŻ W GROCHOWIE

W 85-lecie bitwy

Czuj duch i baczność wiara!
Wezbrała dziejów czara:
Pod ogniem dział, pod gradem kul.
Grochowskich szlakiem pól
Odeszła moc przed siłą –
By naszej krwi i duszy ból.
Jedyny prawy król.
Dziś stanął nad mogiłą
Grochowa sławnych pól.

Tratatata! Tratatata!
Pobudkę przeszłość gra.
Choć wkoło ludu tłum –
Olszynki słychać szum.
Nabijaj broń! nabijaj broń!
Już tętni, tętni błoń,
Bagnetów błyszczy stal,
Kurzawa kryje dal –
Ułanów słychać cwał.
Grzmi burza rykiem dział,
Granatów pęka rój.
Czwartaki lecą w bój –
Pobudkę przeszłość gra:
Tratatata! Tratatata!

Grochowa sławne pola!
Rodzajna wasza rola,
Na wielki plon, na wielki siew,
Za wolność wzięta krew!
Spełniona dziś ofiara:
Na kule dzwonów spiż.
A serca nasze w wyż,
Czuj duch i baczność, wiara –
Wznosimy dziejów krzyż!